Spektakl Andrzeja Ficowskiego jest wymarzonym mocnym początkiem. Po pierwsze, jest to jedyny epizod, który nie został stworzony techniką verbatimu, czyli dosłownego zapisu rzeczywistości. Po drugie, wyróżnia się zabawna i charakterystyczna postać Romana, w tej roli Paweł Kutny uwodzi oraz hipnotyzuje publiczność, korzystając z umiejętności jasnowidza/wróżbity. To z jego ust padają kwestie najzabawniejsze oraz te, które mają budzić nie śmiech, a refleksję. Roman nie jest moralizatorem, ale w społeczeństwie wyjątkowo zdeprawowanym (bo ubawionym z rzeczy strasznych) i schamiałym (nadal piszę o rzeczywistości Romana, która podobnie jak on – jest fikcyjna) broni prymitywnych cnót.
I tym sposobem w całym spektaklu zaczyna szaleć burza niskiej chęci bagatelizowania wszystkiego, co godne. Jego imię świetnie koresponduje z tytułową bramą Rashomon z filmu Kurosawy. Roman zdaje się jednać w sobie tłumy ludzi, jest również swoistym przejściem między światami, bo jako medium przywołuje postać zmarłego w wypadku lotniczym Króla (Arkadiusz Cyran). Mąż stanu zwierza się swemu powiernikowi z uczucia ciężkiej, żelaznej kurtyny opadającej na myśli; ma wrażenie jakby w chwilach zwątpienia było ich dwóch. Panowie w towarzystwie (istotnie)„dwóch wojskowych Stasiów” (Rafał Kwietniewski i Michał Wielewicki) rozprawiają o „mierze pazerności na przeszłość”.
W miarę upływu czasu trwania „seansu spirytystycznego” potykamy się o prawdziwe kamienie milowe tego spektaklu. Jednym z nich jest deklamacja siedemnastego Artykułu Henrykowskiego. To w tym momencie Król zostaje symbolicznie postawiony przed własną niewiedzą. Zdaje się, że Król-Duch nieświadom jest swojej przewiny tak, jak nieświadom jest znaczenia słów, które dumnie przywołuje z pamięci. Przy okazji tej recytacji zostaje postawiona jeszcze jedna kwestia. Postać przywołanego ducha Króla musi odnaleźć się wśród wspomnianych przez żołnierzy „samobójców wysokiej rangi”. Okazuje się, że my – Polacy – „mistycy stania, chorzy na depresję” musimy nauczyć się żyć po samobójczej śmierci naszych wielkich: ułana Henryka Długoszowskiego i Wandy – topielicy, co nie chciała Niemca. Ten epizod to najlepsze, co mogło przytrafić się temu spektaklowi. Istny majstersztyk jeśli chodzi o dialogi i prowadzenie akcji.